Willa Polonia – hotel dla Zakładu Jezuitów
Budowa Zakładu oo. Jezuitów spowodowała znaczny ruch budowlany w Chyrowie. W tym okresie w mieście powstało kilka ważnych budynków, z których największym i najpiękniejszym była willa „Polonia”.
Właściwie, willa Polonia pojawiła się dzięki Zakładowi. Zakład Chyrowski był szkołą z konwiktem (internatem), uczniowie mieszkali w nim przez cały rok szkolny. Natomiast rodzice mogli odwiedzać swoje dzieci.
Był potrzebny dobry hotel, w którym rodzice będą mogli się zatrzymać. Pomysł budowy takiego hotelu pojawił się u Jana Strzeleckiego, burmistrza Chyrowa, przedsiębiorcy, jednego z najbogatszych mieszkańców miasta. Jan Strzelecki prowadził różne interesy, m.in. sklep i miodównię w swoim domu na Rynku, był jednym ze współwłaścicieli pierwszej w Galicji fabryki obuwia filcowego.
Kolejnym jego biznesem stał się hotel wybudowany w pobliżu Zakładu Jezuitów. Nie udało się jeszcze ustalić dokładnej daty budowy willi, ale możemy powiedzieć, że stało się to w latach 90-tych XIX wieku. Z 1898 roku mamy najstarsze znane zdjęcie budynku.
Na najstarszych zdjęciach willi „Polonia” można również znaleźć podpis „Willa dr. Mężyka”. Można przypuścić, że na tym etapie willa była również używana jako apartamenty. Dr. Mężyk przez 22 lata pracował jako lekarz w Zakładzie oo. Jezuitów. Zmarł 21 marca 1909 r., a jego grób na cmentarzu w Chyrowie zachował się do dziś.
Na początku XX wieku willa Polonia była przez pewien czas użytkowana przez Polskie Towarzystwo Gimnastyczne “Sokół”, które organizowało tu swoje imprezy. Zachował się program uroczystej akademii z okazji Święta Konstytucji, która odbył się w Willi Polonii w 1909 roku. Jak widać, w programie koncertu znalazły się utwory muzyczne, wokalne, recytacje i przedstawienie.
W tym hotelu w latach 1920-21 mieszkała rodzina słynnego polskiego pisarza Ksawerego Pruszyńskiego. Jego matka, Anna Pruszyńska opisała w książce “Między Bohem a Słuczą” ich pobyt w hotelu, a także innych jego mieszkańców, którzy okazali się bardzo interesującymi ludźmi.
„Po przyjeździe wynajęłam jedyne wolne locum, a mianowicie salę balową hotelu „Polonia” z małą kuchenką obok. Wkrótce okazało się, że całe pierwsze piętro tegoż hotelu wynajmowały trzy blisko spokrewnione z sobą rodziny, tak jak i my wygnańcy wojenni, tylko że nie z dalekich stron, ale z pobliskich okolic Przemyśla, zniszczonych w czasie oblężenia tamtejszej twierdzy przez wojska rosyjskie na początku wojny światowej. Mianowicie były to dwie bardzo od siebie różne, ale obie niezmiernie miłe księżniczki Sułkowskie, rodem z pobliskich Grodowic, z których jedna zamężna za baronem Karolem Czeczem, a druga za hrabią Jerzym (Orciem) Konarskim, oraz kuzyn obu tych pań, młodziutki książę Roman Sułkowski (z zaustriaczonej linii) wychowany w Wiedniu, więc słabo władający językiem polskim, który służył w polskim lotnictwie, a że stacjonował w Przemyślu, więc od czasu do czasu nadlatywał nad nasz hotel, w którym mieszkała jego młodziutka żona wiedenka z malutką córeczką Nuscherich i na ich cześć wykonywał swym samolotem dziwne piruety w powietrzu. Państwo Konarscy mieli synka nieco młodszego od mych chłopców, noszącego również imię Ksawery, w zdrobnieniu Ksanek. Ten synek miał guwernantkę Francuzkę, a ponieważ ja z mymi chłopcami stale rozmawialiśmy po francusku, więc szybko nastąpiło zbliżenie i przyjaźń dzieci, która trwać miała aż do śmierci Ksanka w Egipcie w 1945 r.
Znaliśmy już naszych współlokatorów z pierwszego piętra, zanim jeszcze poznaliśmy ich osobiście, bo ilekroć trzeba nam było kupić coś w miasteczku, to sklepikarze nie omieszkali nas zapewnić, że to i owo zamawiał „baron”, a tamto „hrabia”, a tamto znów „baronowa”, „hrabina”, „księżna” – nazwisk nigdy nie podawano, jako że w tym małym miasteczku wszyscy wiedzieli, o kim była mowa… A w owe lato roku dwudziestego wyglądali nad brzegiem Strwiąża jakby z plaż w Trouville, Abacji czy Deauville przeniesieni. Panie używały do kąpieli w Strwiążu nowoczesnych kostiumów kąpielowych i plażowały razem z panami, co raziło mnie bezmiernie, jako że w Bohu panie kąpały się w kąpielowych koszulach zakrywających ciało po kolana, i oczywiście z dala od panów. Pan Orcio udawał się z hotelu na plażę nad Strwiążem w białym płaszczu kąpielowym (również nie znano takich na Ukrainie) i w czerwonym… fezie na głowie. Za nim podążał jego mały synek, również w białym płaszczyku kąpielowym i z małym czerwonym fezikiem na głowie, z uśmiechem na ustach, jakby pokpiwając z tych niecodziennych strojów”.
W 1921 roku Jan Strzelecki podjął decyzję o zmianie przeznaczenia obiektu, gdyż z czasem hotel przestał przynosić pożądane zyski. Z Wiednia zamówiono specjalną maszynę parową, wzniesiono dodatkowe budynki, w willi uruchomiono tartak i młyn. W obu tych przedsiębiorstwach pracowało około 20 osób.
Bardzo ciekawe wspomnienie o tej maszynie zachowało się w czasopiśmie Zakładu Jezuitów „Przegląd Chyrowski”.”Ogólne zaciekawienie budziła tylko wielka maszyna, którą już od miesiąca ciągnięto z Posady, a obecnie szczęśliwie przewieziono przez most. do dawnego hotelu Polonia, w którym pewna spółka urządza młyn i tartak, a w ten sposób Chyrów zaczyna się uprzemysławiać”.
W latach międzywojennych w willi zamieszkała córka Jana Strzeleckiego Maria i jej mąż Józef Sosnowski, major wojska polskiego. Para miała troje dzieci – Stanisława, Wandę i Sofię. Stanisław Sosnowski był uczniem Zakładu oo. Jezuitów w Chyrowie.
Po śmierci Jana Strzeleckiego Sosnowscy sprzedali większość część przedsiębiorstwa żydowskiej rodzinie Kagańskich. Od tego czasu Kagańscy mieszkali w parterze, a Sosnowscy na pierwszym piętrze. Trwało tak aż do początku II wojny światowej.
Wraz z początkiem okupacji sowieckiej w 1939 r. nowe władze wysiedlili mieszkańców domu, a później w kwietniu 1940 r. rodzinę Sosnowskich wywieziono do Kazachstanu. Los rodziny Kagańskich nie jest nieznany, prawdopodobnie zginęli podczas Holokaustu.
Po zakończeniu II wojny światowej w kamienicy mieściło się biuro i więzienie radzieckiej Służby Bezpieczeństwa, które zajmowało się represjami wobec miejscowej ludności, w tym ukraińskiego podziemia. Więźniowie byli tu torturowani i mordowani, a ich zwłoki chowano na dziedzińcu.
Teofil Zubalski wspomina w książce „Walczyłem o Ukrainę”, jak wyglądały jego przesłuchania, które odbywały się w tym domu,
Następnego dnia byłem przesłuchiwany w Chyrowie w urzędzie Służby Bezpieczeństwa Państwowego. Tam przywieziono trupy, które były w kryjówce, później przywiedli ojca jednego z zabitych, Jedlińskiego. Pokazali mu syna, ale nie przyznał się, że to jego syn. Następnie zwłoki chowano w pobliżu rzeki, aby nikt nie wiedział, gdzie są pochowani.
Podczas przesłuchania śledczy położył przede mną rewolwer i wyszedł. Znałem tę sztuczkę – nie było w nim nabojów. Często więźniowie chwytali rewolwer, a oni już mieli gotową podstawę dla procesu. Wiedziałem o tym, więc prowokacja się nie udała. Podczas przesłuchania mówię: „Chcę wyjść na zewnątrz”. Moskale pytają: „Czego on chce?” Wtedy zrozumieli i powiedzieli jednemu ze swoich przyjaciół: „Idź, przynieś paraszę”. Otworzyli okno, obrócili mnie w prawo, abym mógł załatwić swoje sprawy. Krótko mówiąc, trudno było na tych przesłuchaniach.
Przyszedł generał kontrwywiadu z takim bolszewickim pyskiem jak u Budionnego. Mówi: „Jak się czujesz? Czy palisz?” Powiedziałem mu: „Nie”. A on powiedział: „Gdzie jest twój nadajnik radiowy?” Leżę i odbieram to z humorem. – “Jaki nadajnik radiowy? My go nie mieliśmy”. On mówi z przekonaniem: „Pytam – gdzie jest twój nadajnik radiowy?” Wyciągnął kartkę, na której napisano alfabetem Morse’a: „Co to jest?”. Mówię: „Tego uczyliśmy w siódmej klasie. To alfabet Morse’a”. Przyprowadzają do mnie dwóch młodych ludzi i mówią: „Ci panowie rzucili granat. Dostaną nagrodę”. Mówię: „A co mi z tego?”. Krótko mówiąc, była to komedia, a nie przesłuchanie. Niby dlatego, że ci faceci są nominowani do nagrody, muszę zlitować się i powiedzieć im wszystko!
Byłem więc przesłuchiwany po kolei przez kontrwywiad i MGB. Głupiec z MGB podszedł kiedyś do mnie i uderzył mnie w nogę. I krzyczał tak samo, jak inni krzyczeli: „Ilu Rosjan zabiłeś?”. Nazywał się Andruhin, później usunięto go z przesłuchania. Chciał już sfinalizować protokół i dlatego ze złości mnie uderzył. Wyszedł, a ja się położyłem. Około dziewiątej wieczorem przychodzi młoda kobieta, przynosi jedzenie, chce mnie nakarmić. Pytam: „Co to za jedzenie?” I widzę na własne oczy – jedzenie jest solidne. Nic nie mówi, wzięła łyżkę i nakarmiła mnie. Poprosiłem ją, żeby mnie trochę przewróciła, bo nie mogłem jeść leżąc na plecach. Zjadłem trochę, a to czego nie dojadłem, położyła na szafce. Mówi: „Jeśli chcesz, powiedz, będziesz karmiony”. I wyszła. Potem położyli mnie do jakiejś beczki na korytarzu. Posłano w niej słomę i położono mnie tam. Nawiasem mówiąc, na korytarzu byli ludzie, którzy mnie znali, ale nikt mnie nie zdradził. Przychodzi śledczy i pyta mnie, co robiłem w ostatnich latach, kim jestem. Cóż, zacząłem opowiadać mu bajki. Mówię: „Byłem w Niemczech… Jechaliśmy furmanką…, a tu zasnąłem”. Pchnął mnie swoim butem i powiedział: „Co dalej?”. Mówię: „Jechaliśmy po lesie, jacyś faceci wyciągnęli mnie z wozu, zaciągnęli gdzieś…” Opisał to wszystko, a rano przychodzi i mówi: „Co mi gorodisz?”. A ja nie znałem słowa „gorodisz”, patrzę na niego i nie rozumiem, o co chodzi. „Gorodisz” to znaczy „robisz płot”, czy co? Podarł wszystkie papiery, gdzieś wezwał, a przyjechało dwóch strzelców i zabrali mnie do wsi Biskowice do szpitala”.
Po NKWD w willi Polonia działała szkoła podstawowa, w której uczyły się dzieci z I-IV klas chyrowskiej Szkoły ogólnokształcącej.
Wraz z ogłoszeniem niepodległości Ukrainy stało się możliwe organizowanie ekshumacji zamordowanych. Wykopaliska odbywały się na dziedzińcu domu, a szczątki ludzi ponownie pochowano w zbiorowym grobie na cmentarzu w Chyrowie. Za willą Polonia wzniesiono pamiątkowy krzyż ku czci zamordowanych tu ludzi.
W 1995 roku Chyrów odwiedził dawny mieszkaniec willi Stanisław Sosnowski. Opisał swoje wrażenia w książce „Nasz dawny Chyrów”.
“Smutne to by to dla mnie przeżycie. W naszym domu jest teraz szkoła. Do środka nie mogliśmy wejść, ponieważ była niedziela i dom był zamknięty. Chodziliśmy wokoło, nogi miałem jak z waty. Przed frontem nie stoją już piękne drzewa – kasztany i lipy. Nie wiadomo dlaczego ogołocono go z balkonów. Na tyłach, gdzie był kiedyś mały ogród, nie rosną ani śliwy, ani jabłonie. Pozostały tylko dwie stare lipy, patrzyłem na nie, jakby na kogoś z rodziny. Jako smarkacz lubiłem się na nie wdrapywać”.
Ostatnia przedwojenna mieszkanka willi Polonia Wanda Kalita z domu Sosnowska zmarła 17 lutego 2020 roku w Kłodzku.
Na początku lat 2020-tych willa jest w złym stanie. W swojej długiej historii widziała bale, koncerty, spotkania towarzyskie, odgłosy pił i maszyn, tortury i hałas dzieci. Czy dane jej zobaczyć coś jeszcze?
Bogdan Sywanycz