Wspomnienia

Karol Lewicki. Drzewo tulipanowe

Zegar nad główną bramą konwiktu wybił godzinę dwunastą w południe. Spoza boisk sportowych na zakręcie ukazał się pan Michał Karuś i statecznym krokiem zbliżał się do furty; duża, skórzana torba przewieszona na pasku przez ramię chwiała się przy każdym kroku listonosza. Pan Karuś, zaufany oficjalista klasztorny chodził codziennie na pocztę i odnosił oraz przynosił całą korespondencję.

Czerwcowy dzień był skwarny, ale upału nie odczuwało się, gdyż całe wzgórze, na którym wznosił się Zakład Chyrowski, tonęło w zieleni drzew. Ostatnia lekcja ku radości całej klasy została z jakiegoś tam powodu odwołana i wszyscy konwiktorzy odeszli do muzeum, czyli sali naukowej. Jako jedyny eksternista mogłem iść do domu, ale umówiłem się po lekcjach na spotkanie z profesorem Konstankiewiczem. Wypadało więc czekać.

Siedziałem na ławce przed frontem gmachu, mając przed sobą w perspektywie kaplicę z wysoką wieżą zwieńczoną metalowym, kutym krzyżem błyszczącym w promieniach słonecznych. Niżej na tympanonie można było dojrzeć płaskorzeźbę przedstawiającą Jezusa wśród dzieci. A kiedy wzrok opuściłem ku ziemi, zamigotał tysiącami barw rozległy gazon kwiatowy poprzecinany licznymi, wygracowanymi ścieżkami i dróżkami. Czegóż tam nie było? Całe rabaty lewkonii, lwich paszczy, floksów, rezedy, nasturcji, bratków, stokrotek, mieczyków. Było ich więcej i więcej, powódź barw i zapachów. Nad kwiatami brzęczały pszczoły, trzmiele, kołysały się motyle i ważki, skakały koniki polne. Z lewej strony, z pagórka ułożonego z kamieni, spoglądał Chrystus, „wyciągając ku światu ramiona uprzejme”.
Przeżyłem chwilę wszechogarniającej ciszy, pełnej spokoju i pogody. Ale gdy wróciłem do rzeczywistości, ucho wyróżniało w tej ciszy mnóstwo głosów i szmerów. Słychać było monotonne, chóralne skandowanie heksametrów Owidiusza w „Metamorfozach”:

„Daedalus interea Creten longumque perosus

Exilium tactusque loci natalis amore

Clausus erat pelago. Terras licet – inquit – et undas

Omnia possideat, non possidet aera Minos”.

Gdzieś z daleka dochodziło szczekanie psa, bliżej brzęczenie owadów i granie pasikoników. Nagle za sobą usłyszałem szelest. Odwróciłem się gwałtownie – dwie wiewiórki goniły się po gałęziach. Ale nie zwierzątka, lecz samo drzewo zwróciło moją uwagę. Było ich zresztą więcej. Pokrojem i wielkością przypominały klony, ale kształt liści był inny, zupełnie osobliwy. Rozmiary ich nie przekraczały rozpiętości dłoni, były czteroklapowe, z szeroko klinowatym wcięciem na wierzchołku. Kwiaty, rozrzucone wśród liści, przypominały tulipany; żółtawozielone płatki korony płonęły u nasady pomarańczowymi plamami. Wśród innych drzew – lip, kasztanów i klonów – zachwycały swą odrębnością i pełną tajemnicy egzotyką. Przywodziły na myśl kraje Dalekiego Wschodu: Chiny, Japonię czy też Wyspy Pacyfiku.

Z czasem dowiedziałem się, że to jest tulipanowiec amerykański (Liriodendron tulipifera) i należy do najpiękniejszych drzew parkowych naszego klimatu. Z daleka dobiegł głos dzwonka niosącego się aż tutaj. Lekcje na dzisiaj skończyły. Za chwilę spieszono na obiad.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *